
ma status
organizacji pożytku publicznego (OPP).
Pomóż nam ratować i wspierać
małe wiejskie szkoły -
przekaż FIO 1,5 procenta podatku.
Nasze konto:
93 1020 1026 0000 1502 0382 2558
Jak mi się udało założyć przedszkole Pani Domu, 31 sierpnia 2009. Autor: Krzysztof Rajczyk Pomysł Barbary Żebrowskiej wydawał się szalony. Zakładać przedszkole w mazurskich, zapomnianych przez świat Wydminach? Przecież jedno, państwowe, już tu było i upadło 11 lat temu. Gmina nie zamierzała zakładać nowego.
Na dodatek ci, którzy przed Basią próbowali zapewnić edukację maluchom, szybko się poddali. Bo kto przeskoczy brak pieniędzy, lokali i setki skomplikowanych przepisów? – Wydawało się to kompletnie niemożliwe – opowiada 29-letnia Basia. – I może właśnie dlatego, z wrodzonej przekory, porwałam się z motyką na słońce. Dla dobra wydmińskich dzieci. Pomysł był prosty, ale realizacja trudna… – Dziecko, które nie chodzi do przedszkola, nie chce się uczyć. Snuje się całymi dniami bez celu. Kolegów ma tylko tych z sąsiedztwa – opowiada. – Moje koleżanki, też matki, martwiły się, że ich dzieci się nie rozwijają. Basia mówi, że myśl o przedszkolu w Wydminach przyszła jej ponad rok temu z… nudów, na nieciekawych zajęciach z pedagogiki (robiła wtedy licencjat). – Ale kiedy już wpadłam na ten szalony pomysł, nie mogłam spać ani jeść. Musiałam natychmiast działać! – mówi. – Wracając z zajęć, napisałam na kartce treść ogłoszenia do rodziców. Chociaż wróciłam po 20.00, zdążyłam je wydrukować i rozwiesić w okolicznych sklepach. Napisałam, że szukam chętnych do zapisania dzieci na zajęcia przedszkolne. Telefony rozdzwoniły się od rana. Ludzie pytali, kiedy startuje. – Ciekawa byłam wtedy, co powiedziałby na to urzędnik, który oznajmił kiedyś mojej znajomej, że u nas kompletnie nie ma zapotrzebowania na placówkę edukacyjną dla małych dzieci.Pozapisywała nazwiska, numery telefonów. I zdała sobie sprawę, że nie ma już odwrotu. Musiała zrealizować swój pomysł. – Zaczęłam więc szukać lokalu – opowiada. – Znalazłam odpowiedni do wynajęcia. Potem usiadłam do komputera i w Internecie zbierałam informacje o tym, jak zakładać przedszkola. Zadzwoniłam też do Federacji Inicjatyw Oświatowych w Warszawie, która zaprosiła mnie na specjalny czterogodzinny kurs. Z Warszawy wróciła bogatsza o bezcenną wiedzę, ale i… obawy. – Bo nagle okazało się, że to, co chcę zrobić, nie jest takie proste – mówi. – Trzeba znać przepisy sanitarne, przeciwpożarowe, mieć zapewnione całe zaplecze do działania przedszkola. Już chciałam się poddać, ale mąż powiedział, żebym podzieliła zadania na punkty i robiła każdy po kolei. Sama znalazła firmę dostarczającą jedzenie do przedszkoli, bo zatrudnienie kucharki byłoby droższe. Dotarła też do przedszkolanki, która akurat szukała nowej pracy. Za swoje stypendium kupiła firanki. – Wciąż miałam przed sobą wiele nowych wyzwań, a czas naglił – opowiada. – Zdesperowana znalazłam numer telefonu do ministerstwa oświaty i zadzwoniłam wprost do jednego z wiceministrów. Drżącym głosem opowiedziałam, co chcę robić, i zapytałam, kto może mi pomóc. Dostałam telefon do Stowarzyszenia "Edukator" z Łomży, które zajmuje się sprawami oświaty. Stowarzyszenie pomogło Basi w załatwianiu formalności. – Kamień spadł mi z serca – mówi. – Ale zaraz pojawił się kolejny kłopot. Okazało się, że lokal, który miałam wynająć, nie nadaje się, bo jest na piętrze, a przedszkola muszą być na parterze. Zaczęłam szukać innego. Długo nie mogła znaleźć właściwego lokum i nagle zadzwonił telefon. Koleżanka powiedziała jej o ludziach, którzy bardzo chcą wynająć parter domu. – Zgodzili się na niewysoki czynsz i przystosowanie pomieszczeń na potrzeby dzieci – mówi Basia. – Był już lokal, "Edukator" wsparł mnie w załatwianiu dokumentów, ale… tak naprawdę nie miałam ani grosza, żeby porządnie urządzić przedszkole. Jak z nieba spadło jej 1200 zł stypendium za wyniki w nauce oraz 1000 zł zwrotu podatku VAT za remont, który robiła w domu.– Za te pieniądze kupiłam firanki, farby do pomalowania ścian…– wylicza. – Na płyty gipsowe i inne potrzebne materiały zapożyczyłam się u rodziny i znajomych. Potem mąż sam, bo jest złotą rączką, przez trzy tygodnie murował, wstawiał drzwi, zabudowywał grzejniki i robił mebelki. Niespełna dwa tygodnie przed otwarciem okazało się, że przedszkolanka, która miała prowadzić zajęcia, zrezygnowała. – A ja miałam właśnie przedstawić ją rodzicom na zebraniu! – mówi Basia. – W panice zadzwoniłam do pani Bożenki, która przed laty pracowała w państwowym przedszkolu. – Wsiadłam na rower i popędziłam jak szalona, kiedy Basia zaproponowała mi pracę – śmieje się 52-letnia Bożena Bryndza. – Od czterech lat jestem bezrobotna. Sama próbowałam założyć przedszkole, ale nie miałam lokalu. A tu nagle taka propozycja! Na całe życie zapamiętam tę chwilę: 18 sierpnia o godzinie 18 dostałam wymarzoną pracę! 17 października ubiegłego roku Basia uroczyście przecięła wstęgę. Były przemówienia, łzy wzruszenia w oczach matek, które nareszcie miały dokąd posłać dzieci.Chętnych było więcej niż miejsc – Cieszyłam się bardziej niż maluchy, kiedy nauczyły się piosenki czy zjadły swój pierwszy przedszkolny posiłek – opowiada Basia. – W pracy siedziałam od świtu do wieczora. Bo ciągle coś trzeba było poprawić, przygotować plan zajęć albo po prostu posprzątać. Chętnych do przedszkola było dużo więcej niż miejsc. – Moje przedszkole to jest właściwie punkt wychowania przedszkolnego, czyli przedszkole w wersji mini – mówi. – Nie może być w nim więcej niż 25 maluchów. Chodzą do niego też moja córka Dominika i syn Kamil. Przede wszystkim liczy się radość dzieci. Gdy przedszkole już zaczęło działać, pomogła gmina, kupując część wyposażenia. A urząd pracy opłacił etat przedszkolanki i wynagrodzenie stażystki. Basia zaś, by nie zarzucano jej, że robi na dzieciach wielki biznes, zatrudniła się w "Edukatorze" ze stałą niewielką pensją jako kierownik placówki. Rodzice przedszkolaków też stanęli na wysokości zadania. Kupili zabawki, część wyposażenia. Płacą czesne – opłata za dziecko wynosi 250 złotych miesięcznie! – To wystarcza na pokrycie podstawowych kosztów – mówi Basia. – Bo nikt nie chce na tych dzieciach zarabiać. Wystarczy mi skromna pensja i satysfakcja. I takie chwile, jak ta sprzed zaledwie kilku tygodni. – Przyszła do mnie zapłakana ze wzruszenia matka – wspomina. – Powiedziała, że jej syn bał się rówieśników, był zamknięty w sobie, prawie nie mówił. A teraz jest największym gadułą w rodzinie, uczy się czytać. Otworzył się na świat. Dzięki przedszkolu. Niech ktoś mi teraz powie, że dzieci nie potrzebują takich placówek jak moja!
|