Duchowni i społeczeństwo obywatelskie (Tyg. Powszechny) Array Drukuj Array
 

Duchowni i społeczeństwo obywatelskie

Tygodnik Powszechny, 12 marca 2003. Autorka: Anna Mateja

Na wsi ksiądz nie tylko odprawia Msze i troszczy się o życie sakramentalne parafian. Nadejście demokracji zakończyło walki z władzą o budowę kościoła czy religię w szkole, ale nowy ustrój szybko postawił nowe wymagania.
Tygodnik Powszechny - zrzut ekranu
 

Parafianie zaczęli tracić pracę, w szkołach pojawili się dealerzy narkotyków, przemoc przestała być znana tylko z telewizji... Jeśli ksiądz chciał pozostać wierny ewangelicznej zasadzie, że jest po to, żeby służyć – służba w konfesjonale i przy ołtarzu mogła okazać się niewystarczająca.

 

Tak zwyczajna, że aż przyjemna

Rzecznik Praw Obywatelskich, prof. Andrzej Zoll, Federacja Inicjatyw Oświatowych (FIO) i Fundacja Konkursu "Pro Publico Bono" – organizatorzy seminarium "Rola osób duchownych w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego na wsi" – potraktowali duchownych jak potencjalnych liderów. "W wielu regionach ksiądz to nadal jedyna osoba na wsi z wyższym wykształceniem i szerszymi perspektywami – mówił prof. Zoll. – Jakość życia społecznego zależy tam od jego aktywności. »Wielkie zmiany« rozpoczęte w 1989 r. będą miały sens, o ile odczujemy je kilkaset kilometrów od dużych miast, a duchowni mają możliwość obudzenia w parafianach obywatelskiego ducha".

Ks. Waldemar Składowski – proboszcz rzymskokatolickiej parafii w Gorawinie (22 km od Kołobrzegu), jeden z gości seminarium, możliwości wpływu ma ograniczone. Na ponad 2 tys. mieszkańców jedynie 25 rodzin przychodzi do kościoła. Reszta – sporadycznie. Wielu odzwyczaił od kontaktów z kościołem czas pracy w poprzednim systemie. W niedziele i święta, zamiast do kościoła, robotnicy z PGR-u – głównego pracodawcy w regionie – szli rozładowywać wagony kolejowe, które właśnie wówczas przyjeżdżały. Po PGR-ach została nie uprawiana ziemia i bezrobocie – jedno z najwyższych w kraju.

Poza byłymi robotnikami z PGR-u w Gorawinie jest 50 rolników. Są notorycznie okradani. Nawet wiadomo przez kogo, ale policji nikt nie powie. "Zmowa milczenia – podsumowuje ks. Składowski. – Młodzież widuję na przystanku autobusowym: wiejskim punkcie spotkań. Tam się zbierają w każde popołudnie, piją piwo, może przypalają »trawę«. W kościele ich nie zobaczę. Nie mam nawet jak im powiedzieć, że okradanie sąsiadów, i to często niewiele bogatszych, to coś dużo gorszego niż »popełnienie czynu karygodnego«. Jak mam mówić parafianom o społeczeństwie obywatelskim, zapewniać, że ich przyszłość zależy od tego, czy potrafią się zorganizować i walczyć o swoje interesy? Wiem, że Bóg celowo postawił mnie w Gorawinie i czegoś ode mnie żąda, ale sam jeszcze nie wiem, jak sprostać Jego oczekiwaniom".

 

Pospolite ruszenie w obronie szkół

"Na początek dobrze byłoby pójść na przystanek autobusowy" – zdaniem ks. pastora Lecha Trandy z Kościoła ewangelicko-reformowanego, jeśli przyjmuje się dosłownie ewangeliczne przesłanie o potrzebie służby, i to przede wszystkim wobec tych "najmniejszych" (nawet, gdy wydają się groźni), nie ma innej drogi.

Ks. Tranda był w latach 80. pastorem w Kucowie i Kleszczowie – wiejskich parafiach bełchatowskiego zagłębia węgla brunatnego. Wsie były bogate, nawet dzisiaj bezrobocie czy patologie nie są tam problemem. Miejscowe szkoły bez trudu przygotowały jego synów do nauki w znanych warszawskich liceach (na początku lat 90. został proboszczem w stolicy). Na wsi zobaczył, że śmierć można prawie oswoić, pozwalając człowiekowi umrzeć w jego łóżku, wśród najbliższych. W wiejskich szkołach nie spotkał się z omijaniem zarządzeń dotyczących nauczania religii. Katechezy odbywały się zawsze na pierwszej lub ostatniej lekcji. Dzieci innych wyznań uczyły się religii przy swoich kościołach, utrwalając więzi z lokalną wspólnotą wyznaniową.

Miejsca, gdzie żyje się wolniej, zysk nie jest na pierwszym miejscu, ludzie mają dla siebie czas – tworzą wspólnotę. Chodzi tylko o to, aby wieś stała się partnerem w rozmowach, które dotyczą jej interesów, nie ograniczała się do czekania na decyzje i wykonywania odgórnych zarządzeń władzy. Chociażby tych, które są sprzeczne z jej interesami, jak na początku 2000 r., gdy Ministerstwo Edukacji Narodowej postanowiło zlikwidować małe, kilkuklasowe szkoły. W większości przypadków decyzja dotyczyła wsi na głębokiej prowincji, gdzie szkoła – obok kościoła i kiosku "Ruchu" – była jednym z niewielu miejsc publicznego życia. Szkoły, często budowane i wyposażane za społeczne pieniądze, miały być zlikwidowane, ponieważ były nieopłacalne, nie posiadały też zaplecza potrzebnego do nauczania na takim poziomie, jaki zakładała rozpoczęta w 1999 r. reforma edukacji.

Chyba po raz pierwszy w dziejach III RP społeczności tych wsi tak się zjednoczyły: zawiązywały stowarzyszenia obywatelskie, które przejmowały budynki szkolne i brały odpowiedzialność zarówno za rachunki, jak i za wyposażenie czy poziom nauczania. Pod koniec 2002 r. FIO zrzeszało 220 „małych szkół” z oddziałami: od zerówki albo pierwszej klasy do trzeciej oraz 16 gimnazjów z małą liczbą uczniów.

"To nie jest tylko obrona szkoły – miejsca nauki. Nie przypadkiem też w ich ocalenie włączali się proboszczowie – twierdzi Alina Kozińska-Bałdyga, prezes FIO. – Zamknięcie szkoły oznacza degradację wsi. Ludzie boją się, i nie bezpodstawnie, że ich dzieci, które już w wieku 5-6 lat zaczną opuszczać swoją miejscowość na długi czas, nigdy się z nią nie zwiążą. Za kilka lat stamtąd wyjadą, bo »przecież tam się nic nie dzieje, nie ma nawet szkoły«. To uzasadniony lęk przed wyludnieniem, śmiercią miejscowości. Okazuje się, że takie szkoły są opłacalne, że można nimi rozsądnie gospodarować, dzieci czują się w nich bezpiecznie, a nauczyciele, zatrudniani w oparciu o kodeks pracy, a nie Kartę Nauczyciela, są bardziej zaangażowani. Zdarza się, że i lepiej opłacani niż w szkołach gminnych".

 

Ziemskie czy niebiańskie?

Szkoła w Przysłupi niedaleko Zawoi w Babiogórskim Parku Narodowym położona jest na wysokości 700 metrów n.p.m. Uczniowie schodzą do niej nawet z wysokości 1,5 tys. metrów. Brakuje bezpiecznej drogi. Gdy jednak pojawiło się ryzyko zamknięcia szkoły, ludzie woleli sobie nawet nie wyobrażać, o której godzinie musiałyby wstawać ich dzieci i w jakich warunkach schodzić z góry, żeby móc dojechać do jakiejś szkoły zbiorowej. Ks. Romuald Wilk, karmelita z Zawoi, wymyślił, że szkołę może ocalić ekologia. "Nauczyłem się pisać projekty, brać udział w specjalnych konkursach, które rozdzielały fundusze dla szkół wprowadzających treści ekologiczne do programów nauczania" – opowiada ks. Wilk. Za pieniądze, jakie zdobyli dzięki wytyczeniu przyrodniczej ścieżki edukacyjnej w górach, wprowadzeniu szkolnej segregacji śmieci czy pokryciu farbą izolacyjną ścian dla ocieplenia budynku, mogli wyremontować szkołę, kupić komputery i pomoce naukowe.

"W seminariach nie przygotowują nas do bycia odpowiedzialnym za społeczność, także w wymiarze czysto ziemskim – mówi ks. Wilk. – Brak wodociągów w moich górach, ryzyko zamknięcia szkoły, do której chodzą najmłodsi parafianie, to jednak również mój problem i nie mogę ludzi zostawić z tym samych".

Ludzie nie potrzebują administratora – zazwyczaj poszukują człowieka, który z nimi rozmawia, wie, dlaczego zwalniają z pracy, ile kosztuje utrzymanie rodziny. "Nie można krzyczeć, raczej trzeba się uśmiechać, trochę inspirować. Pamiętać, że parafia ma być tak zwyczajna, że aż przyjemna" – radzi ks. Roman Indrzejczyk, proboszcz parafii Dzieciątka Jezus na warszawskim Żoliborzu, który swoich parafian zaprasza w każdy czwartek po wieczornej Mszy na luźne rozmowy przy herbacie. „Musimy uwierzyć, że parafia może być dobrym miejscem do kontaktów międzyludzkich”.